Moja lista blogów

13 września, 2017

Haiku Bolesława Leśmiana



160 haiku z wierszy Bolesława Leśmiana


głąb sadu mego
pusta – we wrotach
księżyc płonie


dni się za dniami
dłużą – noce
w jeziorach witam


jastrzębi
śledząc lot jezioro
ciszę wdycha


na trawy i na chwasty
słońcem pocięty wzdłuż
upada cień pasiasty


do pokoju
spłowiałe wzdymając kotary
wrywa się wiosenny dech


w kałuży
tkwi obłok brzozy pół
i gęsi rdzawe dzioby


pordzewiały
twej wrótni zawory
dym z twej chaty nie buja po niebie


duch mój chabrem
porosły i wrzosem
burz zapragnął


rozechwiały się
szumne gałęzi wahadła
snem trącone


cisza
dławiąc się w kwiatach
brzmi echem w lazury


mokradła
żab oddechem nabrzmiałe
i wzdęte


nagła czerwień
wiewiórek i zbóż
złoto święte


wzdłuż polany
przed chwilą wędrowny
cień kruka przemknął


w owej krynicy
gdzie drzew wierzchy
tkwią na dnie


słońce
światłem rozprysłe
po dębowych sękach


liście
nikłym cieniem na moich
pełgające rękach


pąsowe wstążki
bicza wiatr
rozwiał przelotny


brzozy nagle
od ziemi oderwane łona
idą za mną


drzemie Bóg
w macierzankach
poległy na wznak


na rękach
niosę strumień
potrząsany płaczem


biegnę tam
mokre trawy czesząc
stopą bosą


przez las biegnie
sen wioseł o słońcu
na fali


dwie świece
płoną przy mnie
mrużąc złote oczy


w dłoni mam karty
zżółkłe
jak liście jesieni


księżyc odpłynie
w niewiadome dale
jezioro spustoszeje


noc ciszą
pogłębia dna
ciekawy strumień


krzyż skrzydlaty
wiatraka mielącego
mgły marzeń i ciernie


tej nocy niebo
w dreszczach od gwiazd
mrugawicy


słońce zachodząc
wlecze wzdłuż po łące
wielki cień chmury


sennych owadów
nieprzytomna wrzawa
umacnia pustkę


w liściu
wirując płynie
szafirowa łątka


pod wodą
mchem ruchliwym
brodate kamienie


wód polśnione
smugami zwierciadła
parują ciszą


maki i szczawie mdleją
ciał naszych
odurzone wonią


wróbel
łeb zaprzepaszcza
w swych skrzydeł osłonie


lepkie goździki
wśród jaskrów lśniącą
ociekają smołą


w obłoku
obłok drugi
napuszyście płonie


droga
roztopolona śni się
nie do końca


z łbem na łapie
chudy pies śpi
po łapy owej kres


światła
chodzą po łące
w odstępach nierównych


w głąb podwórza
świt przenika
sennie


pszczoła nim ją porwie lot
w słońcu myje się jak kot


na śmietniku lśni się
drogocennie potłuczonych
resztka okularów


pod akacją
już obce dla świata leżą
szczura rozczochrane zwłoki


o majowym poranku
deszcz ciepły i przaśny
trafia w liście na oślep


motyl któremu skrzydła posklejał miód słodki
na bakier wpięty w kitę zachwianej tymotki


nic
w tych oczach nie mam
prócz wieczoru


brnę w słońcu
po samo gardło co snami
łka niecierpliwie


upalny ranek
gwary i turkoty kończą się nagle
u sztachet ogrodu


chabry rozwidnione
suchą błyskawicą


złachmaniałych
pajęczyn skrzyły się
wisiory


rozpacz liści
porwanych wirem
zimnych strumieni


rdzawe guzy
na słońcu wygrzewał
liść chory


śmierć leśna
śpi na wznak pod jagodą
pod wilczą


świerszcz od rosy
napęczniały ciemnił pysk
nadmiarem śliny


dmuchawiec kroplą
mlecza błyskał w zadrach
swej łęciny


gdzież me piersi czerwcami gorące
czemuż nie ma ust moich na łące


pająk w nicość
sieć nastawił by pochwycić
cień jej cienia


bąk złośnik
huczał basem jakby
straszył kwiaty


taka cisza w ogrodzie
że jej się nie oprze
żaden szelest


żółty motyl
się chwieje
na złotawym koprze


leżysz
jak topielica
na twardym dnie zdroju


wyszło z boru
ślepawe
zjesienniałe zmrocze


twój warkocz
jak w słońcu
wybujałe ziele


za tobą w ślady
zdążam by się w tym samym
zaprzepaścić lesie


sierp księżyca
zatkwiony ostrzem
w czub komina


latarnia się
na palcach wspina w mrok
gdzie już kończy się ulica


skrzy się ku słońcu sęk w płocie i zadra
o wodę z pluskiem uderzył spód wiadra


ład słońca
wśród bezładu cieni
i najście ciszy nagłe


wieczorem było
wieczorem gdy zorza
gasła nad borem


dzienny ulatniał się skwar
rosa nam spadła na głowy


płosząc ospałą woń
chłód powiał
nad pola zżęte


z daleka idzie
z daleka ten mrok
co kwiatów się zrzeka


popod krzewami
sztywnego agrestu pachną na słońcu
świeże kretowiska


w powiędłych liściach
lśnią srebrne resztki
wczorajszej ulewy


obok jabłoni
przypadkowa sosna swe igły
w bladym zanurza błękicie


uczucie
że w słońcu razem z śniegiem
skrzę się


byłem dzieckiem
śnieg bielą
zasnuwał przestwory


śnieg ustał i minęło
odtąd tyle lat ile trzeba
by ślady zatracić do siebie


wierzbo, wierzbo
iść mi z tobą
w pole


milcz dopóki
drzewa szumią
pachnie jałowiec i mięta


parna ziemia
przez kwiaty żar dzienny
wydycha


podobni do siebie
jak dwie bratnie mgły
rzucone w przestworze


trawa z ziemi
wyrwana pachnie
lecz nie boli


uschły motyl
zesztywniał wśród jaskrów
kielicha


śpi w tumanie rzeka
śpi kałuża pod płotem
śpi sad i pasieka


drzwi klonowe zamknę szczelnie
i zaśpiewam nieśmiertelnie


pierś moja
tej nocy
chabrami porosła


pułap sosnowy
wonnym deszczem jak obłok
pokropi nam głowy


psy poległe nad potokiem
poglądały ludzkim wzrokiem


w obcych mi cieniów biegnę rozlewiska
i zatracam ścieżynę do własnej rozpaczy


w pajęczynie po kątach
zagnieździł  się
czas


nikt nas nie widział
chyba te ćmy co
puszyścieją w przelocie


w szybach mrok
z dala słońce się dopala
w nasturcjach i mgłach


łza
śmiertelnie blada
w snu głębinę spada


dal bez tła
wieczność się w chmurach
błyska


nad dalekim borem
Bóg porusza wichrem
i przestworem


śpieszy w zaświat
na żebry
cień brzozy sierocy


krzyż chce
w przepaść się rzucić
z pagórka nad drogą


noc oddycha naszą krwią
krew podziemną
płynie rzeką


mrowiska
skąd mrówki
jak wylew krwi płyną


upały
świat i zaświat tym samym
snem znieruchomiały


u samego lasów brzegu
gdzie kruk jedyny
pustki widz


ukradkiem
z pajęczyny tka
zwiewną pończochę


cień z trudem
z zaniedbanej wychodzi mogiły
cały w rdzach i liszajach


jam lalka
w mych kolczykach szkli się
zaświat dżdżysty


motyl zawisł
nad studnią
skrzydłami bez lotu


pokrwawiła się
wieczność
o leśne igliwie


drzewa
jawą parując
posnęły zielono


czas się włóczył
po drzewach
noc przyszła żałobna


park gdzie światła
księżycowe
do stóp nam się łaszą


pod wierzbą
przykucnął
wiatr bosy


ciszom
spadłym z zaświatów
do ucha świerszcz dzwoni


w trawie świateł
wznak ległych
czujne próżnowanie


upał wiosenny
skrząc się po murawach
ślepi szyby w chałupach


świerszcz wzniósł nogę
na baczność
a drugą w sen dłuży


słuchać jak woda
wargą ssana czujnie
na dno brzucha spada


dzień przystanął
opodal czas
luzem się tuła


jar pobliski
brzmi osą
jak pusta szkatuła


gardziel
kwiatu drobnego
zachłysnął bąk duży


cisza stoi
nad polem
żywa i gorąca


staw błysnął
o dwa kroki
już widać że głęboki


w powietrzu wołanie
i pachnie macierzanka
i słońce śpi w sianie


ogród gdzie dużo
liści znajomych
i twarzy


dotyk szyby ustami
podróż w nic
w oszklenie


taka cisza
jeden tylko
na dębie liść lata


wieczór
cień do rowu
włazi na czworakach


komar
w beczce zadzwonił
zaskrzypiało drzewo


za miedzami
Bóg się kończy
trawa się zaczyna


kot przebiega
w kurz drogę
dłużąc się przyziemnie


cisza duma
nad bliską dnia w mroku
utratą


zorza
z mgłą się spłynęła
a z wiecznością lato


niebo
z włosów spływa
w mrok istnienia


muchą zdobna
łysina trzęsie się
od śmiechu


i niebo
nad dachami
niebo bez przyszłości


płomienny uśmiech
nietrwałych zórz
umiera już


w drgawym powietrzu
coraz złotowłosiej
od snów co niosą blask


wołanie
o wieczność
w jaśminach za płotem


brzęk muchy
w pustym dzbanie
co stoi na półce


smuga w oczach
po znikłej
za oknem jaskółce


dal świata
w ślepiach wróbla


niebo w bramie
na oścież
zgon pszczół w koniczynie


wiara fali
w istnienie
za drugim nawrotem


osa w firankach
pogmatwanie
brzęczy


cmentarz
gdzie rozpacza
zapomniany trup


motyl mignął
szkarłatnie pomiędzy
mną a modrzewiem


pobiegnę w chabry
nieznane – w kąkolu
całą dal zmieszczę


wiatr wie
jak trzeba nacichać
za oknem mrok się kołysze


w brzozie mgła
sępi się wiotka
sen pusty


zgony liliowe
w pustce nad drogą
i nic – i bezbrzeż traw


zorza dokrwawia
swój żal do nieba
w czerwieniach pustych


świetlikami
za chwilę północ
w zieleń się wełga


dno zmyślonych
jezior gdzie mży śmierć
zmyślona


noc z roziskrzeń
wróżb i mgławic
promienisty splotła batog


gil na dębie
tak odlegle
śpiewa


obłok blaskiem
sam siebie zaćmiewa
w upale


ogród
gdzie w złotym mchu
tkwi odrobina tchu


w ulicznym mroku
spotkał swój własny pogrzeb
i przynaglił kroku


śmierć bliska
spójrz prędzej w moich oczu
modre zmierzchowiska


Budda skinął
śmierć przyszła
fruwały motyle