Moja lista blogów

16 listopada, 2018

Haiku Tadeusza Różewicza



120 haiku z wierszy Tadeusza Różewicza


piję zieloną
cierpką herbatę
z białym kwiatem jaśminu


kamień który
otacza ciszę
gładką krawędzią


ławice ludzi
tak blisko obok
jedno przy drugim


inni odchodzą
do swoich jaskiń
z mięsem na zębach


patrząc na słoneczniki
myślę o korzeniach
co pogrzebane w ziemi


w środku nocy
obcy człowiek powiedział mi
dzień dobry


wargi otwierają się
afisze mają piękne
białe zęby


okiennice zamknięte
pręgi światła drżą
jak zebra u wodopoju


czas wracać
odrzutowiec przekłuwa
niebo nad zatoką


rudy kot
patrzy turkusowym okiem
w trawach czerwone maki


kelnerzy jak bielinki
fruwają
dokoła stolika


w wystudzonym piasku
formy po ciałach
które stąd odeszły


twój kark biały
odrąbany od ciemności


mała jamka w twarzy
wejście do podziemi


na spiżowym
pośladku kobiety
blask słońca


spłynęły
zeszłoroczne śniegi
gazety były białe


przy dźwiękach katarynki
w chłodny ciemny i wilgotny
wieczór jesienny


na czarnym błocie
rozkładały skrzydła
bielinki i żałobniki


z tamtego świata
dochodził mnie zapach
kaszanki z kapustą


klatka była
tak długo zamknięta
aż wylągł się z niej ptak


trzeciego dnia
twój uśmiech
zaczął się psuć


o świcie
światło rysuje węglem
ziemistą twarz matki


w ciemnym pokoju
na stole stoi kieliszek
czerwonego wina


jaki to cud
że można zjeść
kiełbasę z kapustą


wychodzisz
z moich oczu
rozebrana


słona
rosa miłości
pokrywa skórę


o zmierzchu
kłębią się we mnie
ciężki białe ptaki


czarna pestka
w różowym mięsistym
arbuzie życia


w nocy
słowo nic
rozrasta się


śmierć
przenika przez życie
jak światło przez pajęczynę


rysy
kolejnych twarzy
nałożone na kość


umarli są
przezroczyści
widzę przez nich wielkie miasta


ze wszystkich moich okien
spływają białe flagi


z oka wypływa łza
i łączy się na ustach
z uśmiechem


patrzę w okno
jasny deszcz w ciemnych
koronach drzew


w lasach siwy mech
pęcznieje jak topielec


dzwonię do umarłych
otwierają zamykają
otwarte drzwi


w opuszczonych kolumbariach
wygrzewają się
żółte motyle


lustro wody
liście
cisza


o zmierzchu
krzyczą we mnie
ptaki


odejdzie tak
jak odchodzi opóźniony
pociąg osobowy


struny jesiennego deszczu
co łączą usta
z odlotem ptaków


pada deszcz
leżę płasko rozlegle daleko
we mgle


drobne fale
na kałużach wody
zmarszczki wiatru


ludzie
odpływają jak mgły
z łąki na jezioro


światło płynęło
przeze mnie
złociste


chłop trzyma
w poczerniałych dłoniach
pęk ziół i kwiatów


deszcz
niespokojne migotanie
diamentów


deszcz dziobie gęsto
blaszany parapet okna


niebo za oknem
porysowane jest kaleką
gałęzią jabłoni


jest cisza
las
przeźroczyścieje


biała noc
martwe światło
leży na pościeli


na piaskach moich słów
ktoś nakreślił znak ryby
i odszedł


zapach piwa
moczu na mnie
już czas


anemiczne słońce
rozpływa się
w chmurek egzemie


zmarszczka ust
wypluwa pestkę przeżutych
strawionych słów


był lipiec upał
łuszczyła się farba
olejna na ścianach


życie cuchnie
jak gąbka nasiąka
strachem


pragnę śmierci
jestem padliną
na jasnej polanie


chowam przed sobą sznur
życie zaciska się
jak pętla


jestem żywym trupem
z wielkimi skrzydłami


biały pagórek soli
na szklanym spodku
ślady palców


na popielniczce
wystygłe zimne
grudki popiołu


żółtawobiały
niedopałek wgnieciony palcem
ślad po ustach


mucha na pudełku
zapałek czyści
przeźroczyste skrzydełka


mucha uderza
miarowo w szybę
kropla drąży kamień


mucha uderza w okno
za którym stoi wielka
matka natura


pochowany w śmiechu
w śmiechu cichym
jak śnieg


mój cień
bez uśmiechu idzie
za moim ciałem


przypomina sobie
jedząc kaszankę z kapustą
że poezja umarła


spadł śnieg
pisze dalej list
u mnie nic nowego


deszcz błoto mgła
towarzystwo
takie sobie


rano budzę się
jak pod ziemią


idziemy aleją parku
ubywa nas
z każdym słowem


kobieta
która nie jest już kobietą
mija nas


ptaki które
przelatują przez ten pokój
zmieniają się w ciszę


warsztat poety
który odebrał
sobie


obrazy
odpadają od myśli
jak mięso od kości


długopis między palcami
jak laska wsadzona
w szprychy koła


jak wygląda
ta piękna zielona trawka
od strony korzeni


nie jesteś
niczyim snem
pod tylu powiekami


tam gdzie był język ognia
czarna dziura
prosi o westchnienie


to nie my
to nasze skóry
się tak pokochały


wieczór pożera
światło dnia mnie
ubywa


cień na śniegu
jest niebieski
przeźroczysty


fale morskie
walą w kamienie
wypluwają białą pianę


w nocy drzewa
szamotały się na wietrze
sny które odeszły


pochmurny dzień
budowa
wieży Babel


kobieta której twarz
w zamglonym lustrze
spływa jak deszcz


pewnego dnia
zobaczyłem drzwi
w lesie


zostaw mnie tutaj
chcę wdychać głęboko
czyste powietrze


wyrzucony z nocy
zdyszany spadam
zalewa mnie jawa


nadzieja i wiara
zaczęły wydawać
przykrą woń


błyskawica
uderzyła w niebo
oślepiła rzekę


jej twarz
rozpada się
w moich dłoniach


kiedy chmury
płyną po niebie
pisanie o zmarłym


drzewa dzieciństwa
zrzucają liście na groby
w listopadzie


razem z drzewem
stracono jego cień
przezroczysty


w nocy padał śnieg
zbudziłem się
stary


masz skrzydła
skocz
przebudzony


zegarek tyka
czajnik gwiżdże
dzień odzyskuje kolory


różanopalca jutrzenka
leży na śmietniku
z twarzą odkształconą


z czarnego jaja snu
o świcie wykluwa się
wspomnienie


złota polska jesień
we włoskich topolach
dogasający pożar


przeleciało trzydzieści lat
wiatr zgasił
zielone topole


wracam
przede mną
ślady moich stóp


na śniegu
na mogile słowa
szeleszczą w celofanie


cień który szedł za mną
wyprzedza mnie
o całą długość


umarły Bóg
zaczął powoli oddychać
we mnie


serce stanęło
zegar słoneczny
w nocy


widzę szelest
słyszę rdzawość
butwienie liści


nad głową
błękit pruski
pod stopami brunatne liście


w mokrej trawie
rajskie jabłuszka
trzy stare kobiety


jesienne
małe słońce
na wymiętych twarzach


trzy kobiety
w zamieci
secesyjnych liści


pięć białych łabędzi
stojących na zamglonym
lustrze wody


światło na wargach
przechodzącej dziewczyny


liść
dotknął ziemi
zrozumiałem


kiedy na mój wiersz
pada cień
widzę w nim światło


kiedy na mój wiersz
pada światło
widzę w nim śmierć


ziarno sporyszu
w złotym kłosie który odpływa
za horyzont