Moja lista blogów

01 grudnia, 2017

Haiku Władysława Broniewskiego



140 haiku z wierszy Władysława Broniewskiego


pieprzu listki
w deszczu mokną
i jest nieznośnie


roztapiała się
młodość brudnym
mokrym śniegiem


krzyczałem gromem
płakałem deszczem


w niebie przed jutrznią
gwiazdy gwoździami
księżyc jest włócznią


trotuarów
wyschłe gardziele pożerały
kapiące złoto


oczy kwitły
niebiesko
jak chabry


drzewa
chude tragiczne
machały ręką


splątały nas
włosy wiatru
zlepione deszczem


słońca kawały
upadały z łoskotem
na dach


spadamy w mrok
tam nic nie ma
i nic się więcej nie zdarzy


tylko deszcz
tylko deszczu ukłucia
drobniutkie kropelki na twarzy


mury bruki
codziennie to samo
oglądam


dal oczy przetnie jak nóż


słońce językiem strugę krwi liże


chodzę wieczorny
chmurny wiatrzany


księżyc
w gwiaździste stado wmieszany
złotą podkową dzwoni o most


jęczy ziemia
w bezlistnych topolach
jęczy wiatr


krwią w moich żyłach krew zórz


w słowach cichych
skąpana jak w deszczu


chwytają mnie
złe listopady czarnymi
palcami gałęzi


śpiewać już
nie umiem tylko wołam
wołaniem wiatru


prowadzi mnie
wilgotny trotuar
w mgłę wilgotną


jestem wiatr szeleszczący w liściach
jestem liść zagubiony w wichurze


jak błękitny
płomień alkoholu
płoniesz we mnie


w mgłę
za włosy mnie wloką
wieczory


przelatują
wieją przeze mnie
listopady chwil


nocne myśli
jak cmentarz pachną
macierzanką


radość pierzcha
jak mgła lekka
pod wiatru tchnieniem


pochwyciły
straconą radość
nagie gałęzie


idę spokojnie
na zachód w pustce głuchej
pod niebem cichym


na cmentarzu
dalekich zapachów niepojętą
goryczą oddycham


w piszczel ostu
przeciągle głucho wicher
prędki nad polem świszcze


rozlewa się
krew wieczoru jak czerwone
jarzębin korale


róża polna
gałęzią cierniową
wrosła we mnie


idzie pochmurny
październik jak szpicel
w szarym palcie


oczy nam
mgłą zachodzą
jak szyby traktierni


jesień wichurą w szyby zapłacze
dawne stracone znowu zobaczę


sny niepojęte
kwiaty uwiędłe
okno zamknięte


płaczą latarnie
acetylenem
nad ulicami


niebo runie na mnie rozpaczą
październikiem maj się zamroczy


przecierało się niebo mgławe
kołysały się gibkie trzciny


miesiąc z boru
wypłynął i stanął
nad stawem


w ciemnym lesie
zwołują się drzewa


jeszcze w rosach kaliny i klony
jeszcze oczy zalane łzami


zaszumiało
błękitną pogodą
promieniami złocone powietrze


poranek marcowy
jak cicho jak dziwna się
jasność otwiera


bezsenność
mglista noc
milczenie


chmura gradowa ciągnie powoli
stanie w piorunach rzeczpospolita


noc jest przelaną kroplą jodyny


za oknem gwiazdy
północ śnieg
herbata stygnie


pełznie mrok
wiśniowa fajka
sennie dymi


będę szedł po śniegu
za głosem wiatru
północnego


chmury wieczorne
miedź stopiona
z ołowiem


zieleń wszystka
boli
najmniejszą gałązką


otworzyć okno
i polecieć
we wczesną wiosnę


błękitnoblada głąb
to marzec a chmurki
białe jak pierwiosnki


wschodzi siny
opierzchły trupi
miesiąc zza domostw


październik już
czarnym palcem
puka do okna


zapach liści
cmentarny – wieczność
pusta okropna


przedświt
otchłań sina
i martwa


cisza i noc
daleko zwie
nieskończoność pusta


o cichym zmierzchu
kiedy słońca język czerwony
liże fale


ciemnym brzegiem
po równinie niosą lasy
sosnową zadumę


szeregami
żałobnych topól niechaj idzie
za mną krajobraz


drogi gwiaździstej
mleko chłodne sączy się
w usta


świt był szary pełznął
niechętnie jakby mieli go
zarżnąć nad miastem


górą jasna pogoda
a dołem biała woda
pośród kosodrzewiny


biały dzień
roześmiany przeszedł
po śniegu bosy


listopad tragik
oszalały umiera
w chmur amfiteatrze


za oknem odwilż
liczy krople
50, 100


perspektywa
rzeźnickim nożem
przecina oczy


wplątany
w włosy komet chwytam
cienie Andromed


wylewam
z butli czarnej wino
w pył planetarny


hulał po mieście
listopad dmuchał
w ulice jak w flet


wychyleni
jak z troski w radość
z okna pociągu


weź tę chwilę
w dłonie jak światło
osłoń od wiatru


listopad pijany
i bies a mnie gardło
się ściska od łez


niech mi przywieją
wiatry brzęczenie
dalekich pszczół


tylko srebrzyste
łzawią się jeszcze krople
na płatkach róż


szła kołysząca
śpiewnie biodrami
jakby przez cmentarz chwil


w kurzawie słońca
jak nad wodami potopu
tęcza oślepiająca


horyzont
muszla spokoju z radości
błękitnym stropem


wieczór otula
ogródki tchnące snem
i legendą


brzozowe liście
jeszcze nie bardzo zielone
jeszcze onieśmielone


cyprys tkwi po cichutku
jak w poemacie milczenia
wykrzyknik smutku


suchy
wspina się burzan
na skałę martwą


w morze spienione
w szumiące morze
gwiazdy spadały i nikły


fala ginęła
fala wracała jak miłość
której nie trzeba


pieją koguty
biją zegary
swe niepotrzebne godziny


odeszłaś
z zielonymi oczami
paląc papierosy


wołam do ciebie
miła
wołaniem wiatru


koło mnie cyprys
niby mroku stróż
stoi posępny


na wschodzie różą
zapłonił się świt i słońce pełną
wylało się misą


jak żurawie
z dalekich stron na rodzinne
wrócimy pola


rude słońce
lizało fale po wierzchu
czerniały lasy sosnowe


noc już
świtem farbuje
i życiu już późna pora


zaczyna szarzeć
pozwól raz jeszcze
o świcie pomarzyć


w pieśni słowika
jakaś muzyka
i nie śpię


bardzo wcześnie
budzą się ptaki
i tramwaje


na bosaka
bez alkoholu
trawa woda powietrze


kwiaty w pokoju
źródło niepokoju


na co nam
fiołki alpejskie
mówią umarli


byłem kiedyś
zakochany
kwiaty kasztanu znikły


Alpy
już ośnieżone
i profil ich chłodny


coś cięższego niż ołów
szczątki śmiertelne
garstkę popiołów


słowicze wokół
bel canto wysadza bzy
w powietrze


błahy szyderca
po jakichś tam
księżycach się tułam


idę sobie zamaszyście
i opada ze mnie życie
jak jesienne liście


może tak w jakichś
najpolściejszych szumach
szumię modrzewiem


chciałbym żebyś szła
pod wiotką parasolką
ulicą jesienną


listopadowy wiatr
za szybami krzyczy wniebogłosy
ja jestem niemy


noc majowa
nic nieznużona
kołysze się w ciepłym wietrze


jesionowa
trumna wąska a w niej
twój głuchy sen


jesienna Kielecczyzna
i w stu wrześniowych
barwach Ojców


już chyba nie zasnę
firanka?
czyś tu była?


wieczór w Kazimierzu
i w oczach mgła
i gorycz wspomnień


nie będzie Hiroszimy
będą tańczyły
topole i wierzby


ta noc
straszliwym ptaszydłem
siadła na mnie i kracze


z tej mgły
chcę uciec
w jasność


na Powązkach
ośnieżona mogiła
brzozy coś mówią szelestem


wyjdę na pole
postoję i zobaczę
bociana na dachu


księżyc ulicy Pawiej
jak jajeczna chała
żółciutki


zrośnięty z życiem
jak drzewo z liściem
cóż życiu powiem


w drogę polną
piaszczystą
wiersze pisać


piszę do ciebie
przez ścianę


przybłąkała się
wierzba w chustce kraciastej
baba przeszła


czy to ty
chodzisz po chrząstkich
gałązkach wiosną


obłoki
przychodzą odchodzą
błądzą nade mną


w noc ciemną
myślę zawsze
poezja ze mną


będzie rosół
z komara
i rosy pełna czara


rzędem poszły
sobie wierzby
po płaskim po piasku


topole
kępy wierzbowe
dal


kładło się słońce
na ziemię
o cichym zmierzchu


skoczyć w jezioro
i jak wilga wszystkim niebiosom
zawołać z boru


czas nie mija
mijają chwilki
w niebie obłoków mleko


jaśminy już kwitną
za chwilę się zamkną
oczy tej chwili


nic nie słychać
tylko psy gdzieś szczekają
a to podkreśla ciszę


teraz już
i cisza
usnęła


zapach lip
i zapach wody wiślanej
nigdy już nie będę młody


jak piasek lotny
jak szumna fala
samotny



27 października, 2017

Haiku Jerzego Harasymowicza



200 haiku z wierszy Jerzego Harasymowicza


przez potężne
palce jodeł
widzę Beskid


jak z topoli
śnieżny puch
baśń się ściele


choiny podają
przez okno samochodu
kosmate łapy


przy drodze
w wydrążonym buku
huczy słowo


do cerkwi kopuły
cebuli czerwonej
płaczą jesienie


malinowa
jarzębina jak chorągiew
powiewa


w dziupli ikon
drzemią bezrobotni
prorocy


w brzezinie
księżyc rży
jak popielaty deresz


w Popradzie
nieruchome stoją
kopiaste wozy pogody


Bóg jak trzmiel
zahuczał w piwonii
niespodzianie


w nocy
przez lufcik
wiatr z lasu


droga
przez sam środek jesieni
pod liści złotym tunelem


rzucam czarne
kiście guseł na wiatrów
wir płomienny


z całych
płuc gór
ryki jelenie


wychodzimy
odprowadzają
osiki


na śniegu kwitną
wiersze i przekwitają
niezbierane


w sukience jesieni
smagła twarz gór
błogosławi


pusto w cerkwi
tu tylko słońce i księżyc
leżą na posadzce krzyżem


jesień im tylko
ostu zapala
świecę


gospodyni
wyszła przed dom
zwołuje kaczeńce z łąki


wiosna
podchodzą buki
wypalone wspomnieniem


jasnozielone
lampy lasu palą się
pod błękitem


twarze świecą
coraz słabiej
jak księżyc rano


czarna skóra buków
w śnieżystym cieniu
zawilców


śnieg
rozchylił kielich
przebiśnieg


z błękitu prószy
zasypia na kurtce
śnieg


urywane
głosy
świerszczy


każde źdźbło trawy
rysuje
Bizancjum


noc
ze wszystkich stron
przeciągłe rżenie trawy


śnieg
cała góra
barwinków


pożądanie przestrzeni
jak kobiety


z uschniętych
rąk badyli
lecą sroki


ktoś podbiera
miód słowa
z lip


po wilkach
co odeszły
żółte dymy leszczyn


cerkiew pokryta
jak watą
marcowym śniegiem


pola zarasta
bezdomna
trawa


wschodzi księżyc
porosły bukami
cały w czerwieni


jesienny pomruk buczyny
trzmiel który
zaplątał się w trawę


nad przepaścią błękitu
buk


samotność
przechodzi w fiolet


w zimie
napiszę kilka
bezlistnych wierszy


późna pora
wkrótce futrzany śnieg
ubierze cerkiew


ubrana tylko
w trawy połonin
jeżeli jesteś


na mojej twarzy
powoli
zapada zmierzch


zajdę za góry
jak księżyc świecąc
starym światłem poezji


coraz większy las
kładziony ciemnym
pędzlem zmierzchu


parzą upałem
śnieżne krzewy
parzydła


przeleciał motyl
czarny z upału


w olszynie
fruwają w mroku
świecące dni


fiolet zmierzchu
ubrały
postacie gór


zasłonili okno
miejskim pejzażem
z sadzy


przeleciała zielona
kometa ze złotym ogonem
wilga


daleka burza
kładzie mi czarny łeb
pod pachę


błyskawice
skaczą jak pstrąg
chłód pachnie jak miód


nad górami
burza pomrukuje
jak starość


cały majątek
jaki zebrałem
to obłoki


idę przez trawy
wyrzucam ręce do góry
żeby się nie zgubiły


obsypany
świerszczami jak złotem
od stóp do głów


liściasty flet
usypia
buki stare


cisza
srebrzyste brzuchy gwiazd
skaczą


na drzewie
ptaszek stawia sobie pytania
odpowiada


rozchylił jej bluzkę
na piersiach i ukazały się
góry wiosenne


motyl siedział na mej ręce
otwierał się i zamykał
jak niebieski wachlarz


na szybie
splecione grube łodygi
kwiatów mrozu


zarasta puste
legowisko Boga


splątane nagie
buki kochają się
bez słowa


każdej wiosny
wspomnienie wychodzi
samo z ziemi


iskra
dzikiego goździka
pada na upału chrust


poruszają się lekko
w trawach fioletowe
kielichy cerkwi


dalekie światełka Baligrodu
czy drzewka w jej rękach
kwitnące


z jej pępka
wyleciał szpak
usiadł na jodły skraju


jej ciało
nakryte tylko
zielonym listkiem ciszy


wieczór
w gór bandurę
brzdąka


brodatych dębów
głuchy pomruk
pogański


płochliwe palce
przeleciały nisko
jak jaskółki nad ciałem


nasze oczy
sam na sam
i storczyki


maj
w zielonopłomienistą
przewrócił nas trawę


sto białych drzew
rodzących już tylko
poezję


spinasz
rude włosy w kok
w czerwony zachód


stary park
jak faun
grał na flecie


w hamaku wyplatanym
z zielonej leszczyny
kołysało ich niebo


światło biegnące sufitem
to samochody
po tamtej stronie jeziora


podrapany
przez czerwone paznokcie
głogu


od samego rana
szukając siebie
ukrytego za drzewem


dotknąłem
niebieskiej sukni
przestrzeni


w milczącym
tłumie gwiazd
nad połoniną


zawinięty
we własny dywanik liści
zasypiam


w dziupli serca
śpią zwinięte
wiersze


przewróciłem się
na drugi brzeg
świata


nawet nie wiem kiedy
rozpaliłem nad górami
czerwony księżyc


puchacz
jak stary Indianin
niedaleko


na kurtce siadła
niebieska kokardka
ćma nocy


serce wyrusza na łowy
miękkimi skokami
pokonując przestrzeń


ze wszystkich stron
patrzą na mnie pochmurne
oczy jesieni


na oczy położą się
czerwone listki
krajobrazów


Połonina Caryńska
zapala żółtą
lampę modrzewia


przestrzeń
niesie mnie z wiatrem
kiedy wrócę nie wiem


milknę
stary
świerszcz


serce tak bije
jak dzwony
w jeziorze


ciała
stają się srebrne
księżyc


motyle
wokół jej głowy
przystanęły


włosy twe
śpią
tak cicho


wiosna
huk potoku
w trzepocie leszczyn


potok niesie
tratwę chmur
na której stoją góry


jej twarz
rozpadła się ze starości
jak ikona


w furze ze zbożem
pojechało błękitne dzieciństwo
z rękami pod głową


we śnie cię spotykam
jak sarnę stojącą
w leszczynach


boso po śniegu
pobiegnie wiosna
i zazieleni się


tyle lat
gospodarzy na chmurze
każdy krok niepewny


po pas w śnieg
zapadała się
miłość


taka wiosna
że byliśmy utkani
z powietrza cali i błyskawic


złocisty modrzew
w ciemności wskazywał mi
drogę do ciebie


nie mówi słowa
jej bluzka wyszyta
tutejszym krajobrazem


w jej oczach odbite
dwie cerkwie
pełne łez


w środek miasta
polną ścieżką
z kwiatami


wyłączano elektryczność
gwiazdy czuły się
jak w domu


kwiaty
jedynej sukienki
czerniały na mrozie


jej lekkie
pantofelki jak listki
zwarzone mrozem


młodość tak lekka
że mogła ulecieć
z jaskółkami


głos drapieżnego ptaka
niesiony wiatrem
i serce poluje


jastrząb
uniósł się jak dach
i nie ma domu


w środku lasu
nagle rozśmiało się drzewo
to ptaki


zagrzmiało
z ważki sypią się
iskry


podmokłe pastwisko
na którym pasą się
tylko dzikie kwiaty


bóbr
holujący brzozę
jak wielki żaglowiec


idę pędząc
stado gór


liście lecąc
towarzyszą mi w podróży
i pliszka biegnie przodem jak pies


na trawy rzucona
cisza jak biała
płachta księżyca


z jamy nieba
wyszły młode gwiazdy
uczą się chodzić


drzewo stało nad rzeką
puchacz siedział
jak pierzasta mumia


mam własny
księżyc na którym
budzą się ptaki


palce
zachodzą na palce
wigwam


góra zeszła na brzeg
łapie ryby
jak niedźwiedź


pustki
pozostał z całej wsi
nieruchomy księżyc z rdzy


wiatr na równej
nieba drodze
jak pijanego mnie ustawia


zatoczyłem się
i upadłem na smagłe
piersi połoniny


duchy przodków
szepczą w trawach
siadają na rękach jak świerszcze


góry ułożyły się
na niebie jak wczoraj
krowy na drodze


w trawie
przewracają się obłoki
jak dzieci


otwarte na oścież
wrota przestrzeni
gdziekolwiek pójdę


wieczorem żona
zaściela łóżko
chłodną ciszą doliny


jej twarz
w wieńcu liści za oknem
jest coraz młodsza


spiętrzone głazy
porasta cisza
jak mech


krowy pasące się
we wgłębieniu dłoni


na drodze kurz
czy to wojska idą
to sine sotnie łubinu


dzieciństwo biega
jak mały niedźwiadek
wychyla się zza buka


pomost życia
na którym siedzę
stary i bosy


głosem jastrzębia
nawołuje się
cisza


jedziemy
i tylko galop pejzażu
rozgarnia piersią trawy


we mgle za oknem
ktoś podaje mi bukiet
czerwonych kwiatów


rude samosiejki
które tak jak mnie
przyniósł bezdomny wiatr


w bukach
tyle jest światła
ty masz sukienkę z chłodu


lato się kończy
coraz więcej liści
wpada do kieszeni


między drzewami
już zmierzch
naszych lat


taka cisza w dzień
że słychać jak świszcze powietrze
w lotkach piór jastrzębia


z lecącego listka
cała światłość
wiekuista


zapada zmierzch
jedyny znak drogowy
puchacz na słupku


wyszywane czerwienią
rękawy jarzębin
trzepoczą


wreszcie dom
jak latawiec za którym
kiedyś ulecę


wspominam stertę liści
w której zasnęła
młodość


góry
które zostały beze mnie
jak opuszczony dom


w błękit nieba
zapadam się
po pas


dopóki nie upadnę
jak ta wioska w dolinie
na wznak


jesień
w koszuli wyszytej
według kaliny wzoru


serce coś szepce
chore pożółkłe
jak listek


z ciała kurz rudy
zostanie
jak mgły uleci


latają motyle
z kąta w kąt taka
liryka w stanie nieważkości


tak jak księżyc
ludzie znają mnie tylko z jednej
jesiennej strony


mój palec zdobi
świerszcz
wysokokaratowy


już wiatr wiosenny
na wrotach stodoły
przygrywa


cisza
krew nabiegła
do twarzy wiklinom


w ulewie koń
dymi jak góra


w wiklinie
pliszka na ogonku
kiwa górę


taka panna
patrząca z wysoka
malwa


wszystkimi drogami
idą do kościoła
świąteczne snopy


zdejmuję góry
jak plecak
kładę na trawy


świerszcze trzeszczą
jak w piecu
stara choina


letnisko
czas przeszły
drzemie na werandach


w kałamarzu
zwłoki muchy
przedwojenne


ćmy
rzucają się w ogień
jedna po drugiej


brodata
bizantyńska
twarz horyzontu


ikona ma czarną
twarz Kaina
i siedzi w mroku


tylko wiatr i pustka
i szare żagle
jastrzębi


przed las
znów wybiegły
brzozy


szmaragdowe drzewo
na którym siedzi
brodaty mech


zapada się przestrzeń
zbutwiała
jak dach


szept przestrzeni
przyniesiony
na listku


śnieg
klęka zmierzch
w jesionach


biorę w dłonie
garść trocin
cerkiew


sweter
nastroszył się już
na mróz


gawron
przemawia na śmietniku
pustka chłód


czajnik syczy
jak ptak
broniący gniazda


pąki buczyny
świecące palce Boga
błogosławią


w trawie głucho
jak trzmiel huczą
cerkiewne dzwony


budzę się
wokół pasą się konie
w derkach wieczoru


niebieski kwiatek
barwinek
porasta podłogę


budzę się
prosto z lasu
z wierszami we włosach


spokój zupełny
liść na topoli
nie drgnie


cisza
jastrząb płacze
na niebie jesiennym


przesuwam palcami
po twarzy nieba
ile gwiazd