Haiku z wierszy Jarosława Iwaszkiewicza - część 1
o moje serce zgłodniałe, cyt
to płatków kwietnych
opada rój
otrząsam
miasta gwar
i czuję się poetą
a dziś
pod pustym oknem
liliowy kwitnie bez
ostatnie
stoją wiśnie
jak w szacie białych łez
wyhaftował ktoś drzewa
w drobniutkie listeczki
o zmierzchu
wszystkie farby stają się
liliowe
topól rzędy
szeptem liści wieczorne
sprawują obrzędy
powiał
od pól wiosennych
wiatr mojej włóczęgi
wiatr włosy me
i oczy całuje
od niechcenia
stoją rzędem
rozwiane złote chmury
w paciorkach jarzębin
zawisną
na twych rzęsach
ciepłe krople deszczu
woń rozpalonych łąk
słodzimy czas południa
pieszczotą senną rąk
lepsza jest
tafla stawu
niż morze uniesień
zielonych pól geometria
w dzień przedwiosny
wśród nagich wierzb
klarowny poranek
piję jak rzeźwe wino
z bardzo smukłych szklanek
niebo dziś jak emalia
liliowo-zielone
cisza w pustych pokojach
nieśmiertelniki
kwiaty
które nie żyją
o kogucim świcie
ciągnęły się przez pola
chłodne srebrne nici
pochyl się
znów nad stawu
mej przeszłości misą
daj pokój smutkom
ostawmy żalniki
lśniące nad wodą
skryję się w zbożu
zwiędłym nagle
i każdy o mnie już zapomni
zagajniki ciche
pełne smutku po deszczu
w mgle aż po pas stoją
niebo jest jak różaniec
z obłoków i słońca
który rosi modlitwy
jestem tak prosty
jak na leśnych porębach
najzwyklejsze osty
jestem cichy
w pogodne zmierzchy sine
i jakim jest cierpliwy
w ciszy dzwoniących cisz
gdy na zielonych mgliskach
wzbija się szarość wzwyż
niskie obłoki
smak węgierki
chłodnej
czy w białym zapłacze
kościele odlatujących
ptaków lament
ciszo wrześniowych wieczorów
jakom cię widział
z okien moich szyb
tylko ten wiatr
i słotny dzień
widz wieczny
wietrzny brzęk
śćmiewa ogrody
siny deszcz
wśród iw nadbrzeżnych
wzlatuje ptak zbudzony
a woda gładka
żyto
strzelające w górę jak małe
zielone fontanny
polowanie na wszy
na łące wiosennej
nad zieloną strugą
wschód słońca
poprzez czereśnie kwitnące
kwiecień
deseń liści kasztanów
na letnim nocnym niebie
lampy elektryczne
oświetlające
mgły jesienne
bezmierne tęsknoty
w pustce
arystokratycznych salonów
śmierć
na tle szarej fali
pienistego morza
sen nasz
na dnie
głębokiego jeziora
widzę nas
w płaszczach gumowych
na szarych trotuarach
roztopiła się łódka
w mgle
na stawie
pokoik na poddaszu
gdzie dawniej zaglądały
bzy białe
mój długi ciężki
tren z żółtego aksamitu
pachnący łubinem
stepem idzie
oddech sierpniowy
gwiazdy spadają jak deszcz
lipiec kiedy drzewa
pachną tak mocno
w cieniach alei
bór świerkowy
pokrywający strome zbocza gór
objął nas swoim ramieniem
fikusy
wyciągają sztywne liście
do światła gromnic
boczna uliczka
szczerzy okna
w każdym oknie fuksja
w ogrodach jest
o tej porze
wielka cisza
upał osiada
jak pieszczota zmysłowa
na obnażonym moim ciele
niebo chłodem
zachodzi jak oko
migreną
wieczorny
po słocie spoczynek
na futer niedźwiedzich bieli
chłodny gruszek smak
i żar ognia
pauza ciszy
w tych słotnych drzewach
dziwnie się nam milczy
i mówi
niebo
mądrość jedyna
płynie jak skrzydła kraski
pierwsze kiełki
piwonii czerwone
jak raka kleszcze
przez okna
na tle złotym widać drzew
czarne słupy
złoto tego wieczoru
odbija się
o fanty
pójdziemy przez to słońce
kolejno jak żurawie
nic nam nie pozostaje
niechętne
wody rzeczułki lenią się
naprzód biec
oto księżyc właśnie
ten skrawek
pośród brzóz
te wszystkie nienawiście
i złote w parku liście
park staje się
samotny nie wiem
czy dłużej będę
jak motyl
uwiązany za oknem
liść się trzepie
czerwone liście płaczą
jak statków pstre bandery
za oknem
jesień drzemie
i ściąga cichy welon
dojrzałe głowy
pochyliły śliwy
będzie się zapach słodki na nas kładł
miłości wielka
słodycz jest w letnie
dżdżyste dnie
rysuje deszcz
na szybie perełek
szklanych kratę
południe
dzwoni zegar
leniwy schrypły gong
o zmroku
ze słów twoich
wysnuwam sobie baśnie
przedwieczerz
srebrny obiad
świecznika płonie pąk
twoje ciało słodkie
złotem miodu oblane
jedyne i wiotkie
przyszła
do moich sadów
już jesień w odwiedziny
gdzieniegdzie
tylko spada
na nasze ścieżki liść
jesień
zostanie z tobą
może nie będzie słotna
nim jeszcze jarzębiny
spóźnionym spłoną
złotem
słońce spoza parku
obejrzało się złocąc mi
włosy na karku
las jak miasto
jest pełen
niepotrzebnej wrzawy
na sinym aksamicie
będziesz jak morela
wyłuskana z szat wszelkich
na bladych okien
wodniste zasłony
upadnie siny wieczór
zima odejść nie może
jaskółka kwili
Boże
w straszliwym miast szeleście
noc zapada czasem
jak śmierć głucha
staje się znów wonną
lipa stara kwitnąca
nad polną madonną
wolno i przyjemnie
obłoki jak łodzie
przepływają we mnie
w ładną pogodę
lipiec miodem śpiewa
złoci żyto młode
uśmiecham się
na niebie chmury
a stokrocie
zmarszczek w zmroku
jesiennym ukrytych
nie liczę
któż rozpozna
staw czarny zamarzły
o zimie
powozy mkną ulicą
a we mnie cicho
jak w kościele
w śnie moim
nagle drzewo boleści
wyrosło
równe szare pole
i na wodzie odbite
trzy mgliste topole
przed deszczem obłoki
na gasnącym niebie
jak ryba w noc
raz pluśnie myśl
o tej miłości
jak krem
różowa kwiatów
piana
wszystko
co mogły mi dać słowa
jak pusty plac jest
strzyżone topole
okaleczone
wyciągają łapska
niedaleko jest fontanna
znieśmy jej
szmeru morza
upał to jest
niebieski kochanek
w upale dyszą
wiolonczele a każda z nich
ma kształty dzbanu
100
……
o moja pusta ulico
głęboka jak rów
czarna
idziemy
liście szemrzą
woda prawie zamarzła
chłodne bardzo
powietrze jak wino
wpada do gardła
słońce
zanim zajdzie
obmyje oczy mgłą
gdzież nasze myśli są
podobne do motyli
jestem jak mrówka
w zasypiającym na zimę
mrowisku
latarnie świecą nikle
zasnuła dale mgła
biały krąg księżyca
olbrzymi
przybliż swoje lica
pochyl się nad kołyską
nad czarnym
czarnym stawem
zielone trąby grają
fioletem zaszła dal
płyną obłoki
odeszły w ciemność
zmęczone kroki
pytam się
czy wolisz poranek
czy wieczór kołyszący las
już zadniało
odejść chcę
niebem zbladłem
stara sina brzezina
podaj ust mi twych
słodką fujarkę
noc na oknie usiadła
odwróciła się
nie słyszy
patrzę za siebie
ciemno
na daleką przebrniętą drogę
czeszę włosy trawy
rękami obiemia
czekam twego listu
dzisiaj przez upały
przeszły lekkie dreszcze
nie chcę myśleć jeszcze
znów się zaniebieszczy
jak sierpniowe niebo
myśleć nie potrzeba
październik
i nasz zbłąkany
zadumany krok
siwym samochodem
przemierzać zrudziałe
od mrozu winnice
na pustym polu
szarych ulic
nie błyśnie profil twój daleki
ulice puste
wymiecione przez wiatr
i żałobę
zielony bluszcz
na czerwonych zwieszony
ruinach
jak ćmy
snują się w świetle
szare automobile
za ciasno nam
okno otwieram i patrzę
w morze nocy
tylko patrzymy
w oczy podobne
do stawów zakwitłych
uczepić się
białych obłoków chcemy
jak wiosny rękawów
niskie trawy strzyżone
niby aksamit lub sierść
cisza ze mną
kładzie mi dłoń swą
na wargach
noc
siedzę przy kieliszku
już mnie prawie nie ma
niebo deszczem ślini
na twoich wspomnień
złoty dysk
pieśń jak srebra woda
wycieka z czarnego lasu
oczy mam pełne jeszcze
jesiennej melancholii
zimna
rzeczywistość na ustach
nam zamiera
na równinach
wiatr dyszy
szczątki ruin
i resztki
roztrzaskanych wierszy
boga cień w ruinach
opuszczonej świątyni
razem pójść
nad wyschłe
kamienne ruczaje
fotografie nie moich
i niczyich ulic
i słowa
po twym ciele
kołysze się słodkie
i ciężkie zboże
młyny stare
wiatraki samotne
opuszczone
kogut śpiewa
i wypadają
z pochw kasztany
wieczorem
patrzą szyby
na zachód słońca
nie pisać
wierszy ani prozy
tylko pójść zobaczyć
kwiatów nie ma
przy drodze
tylko dwa rumianki
posłuchaj
jak wiatr nocą dyszy
i nie myśl już o tamtej
bąki
w długie zmierzchy derkają
jaka tęskna nuta
siąść pogładzić pieski
i patrzeć w iskry złote
tryskające z pieca
oto jesień
zbielała pełnia
wstaje właśnie
odejdź ode mnie
dziewczę
minęłaś jak lato
w piecu ogień się zapali
obojętni i spokojni
będziem spali
jak zawsze
mnie zachwyci
nasza droga polna
ziewają okropnie
i idą spać samotne
śmierć je czasem budzi
zapach kwitnących wiśni
zetrze wszystko
co źródłem jest niemocy
bezlistne drzewa
w słońcu całe na sznurach
siny fartuch schnie
o zmroku fiolet
z nieba spływa powraca
z wolna szklisty chłód
jak pusta karta
leży staw
i pierwsza gwiazda
miło mi
od oczu twych zielonych
odpędzać taniec os
głosy ptaków
już opadły niby zwiędłe
liście z drzew
kiedy chłodny deszcz pada
wchodzę między drzewa
nie wiem
czy szumią liście
czy szumi ulewa
siostra noc mnie przygarnia
połą swego płaszcza
Orion wbity
w zieleń nieba niby bukiet
sztywnych róż
złociste piaski i czarne sosny
ciepłe jesienie i zimne wiosny
wierzby stuliły się
jak gniazda
i śpią nad wodą
w czarnej ziemi
w sinym niebie
uśmiechu twego płynie woń
gwiazdy zamiecione
podmuchem wichru
w złota wir
sam jak drzewo
ponad wodą
stoję
karpie ciemne
zasypiają
złote oczy zgasły już
wiszą
mokre liście
jak zmęczone dłonie
przychodzi niewidzialny
ubrany
w powłóczyste chłody
czekam aż liście
opadną z drzewa
na dno
dymy ognisk pasterskich
stoją nieruchomo
nad płomieniem
niebo całe
zielone i szkliste
jest tylko dnem z emalii
wiatr od szczytów
żółte wzgórza chłodzi
w sinej pomroce
z wolna
zanikają woły
pierwszy piorun
ziemię z martwych śniegów
iska
włos umarłych
w wietrze nasyconym lata
jak pasma paździerzy
coraz ciemniej
śnieg spada
na nasze powieki
chodź
spoczniemy wreszcie
w czarnym cieniu zimy
drzewka
stopami w ciepłym
schowane asfalcie
powietrze
co ma posmak
letniej limoniady
różowa dziewczyna
uśmiecha się jak letnie
wczesne popołudnie
słońce już ku olchom
schyla się powoli
ot i dzień skończony
gęsi krzyczą za lasem
budzę się
nad ranem
staw cały
okryty mgłą paruje
w przedjesienne rano
zanurzyć się
w noc ciemną
niby w zimną wodę
znowu zasnąć na sianie
z gwiazdami nad głową
patrzeć
pomiędzy kolumnami
na gasnące niebo
dawną ujrzeć
wodę przejrzystą
a w niej swe odbicie
zeschło mi serce wiórem
niby liść w jesieni
w słońcu kanikuły
leżałem samotnie
nad źródłem wyschłym
Narcyz stary
nie widziałem odbicia
świątynie opuszczone
niby puste plastry
z których miód wyciekł
powieki tylko drgają
jak białe irysy
późno śniadanie
przed oknem był staw
pełen chłodu
przepływają obłoki
jesienne łabędzie
gorąco
powietrze się sączy
i jest jak baryłka miodu
upał jest
zmęczony jestem
i płaczę
gorzki zapach listowia
jak łza
na wardze osiada
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz