120 haiku z wierszy Tadeusza Różewicza
piję zieloną
cierpką herbatę
z białym kwiatem jaśminu
kamień który
otacza ciszę
gładką krawędzią
ławice ludzi
tak blisko obok
jedno przy drugim
inni odchodzą
do swoich jaskiń
z mięsem na zębach
patrząc na słoneczniki
myślę o korzeniach
co pogrzebane w ziemi
w środku nocy
obcy człowiek powiedział mi
dzień dobry
wargi otwierają się
afisze mają piękne
białe zęby
okiennice zamknięte
pręgi światła drżą
jak zebra u wodopoju
czas wracać
odrzutowiec przekłuwa
niebo nad zatoką
rudy kot
patrzy turkusowym okiem
w trawach czerwone maki
kelnerzy jak bielinki
fruwają
dokoła stolika
w wystudzonym piasku
formy po ciałach
które stąd odeszły
twój kark biały
odrąbany od ciemności
mała jamka w twarzy
wejście do podziemi
na spiżowym
pośladku kobiety
blask słońca
spłynęły
zeszłoroczne śniegi
gazety były białe
przy dźwiękach katarynki
w chłodny ciemny i wilgotny
wieczór jesienny
na czarnym błocie
rozkładały skrzydła
bielinki i żałobniki
z tamtego świata
dochodził mnie zapach
kaszanki z kapustą
klatka była
tak długo zamknięta
aż wylągł się z niej ptak
trzeciego dnia
twój uśmiech
zaczął się psuć
o świcie
światło rysuje węglem
ziemistą twarz matki
w ciemnym pokoju
na stole stoi kieliszek
czerwonego wina
jaki to cud
że można zjeść
kiełbasę z kapustą
wychodzisz
z moich oczu
rozebrana
słona
rosa miłości
pokrywa skórę
o zmierzchu
kłębią się we mnie
ciężki białe ptaki
czarna pestka
w różowym mięsistym
arbuzie życia
w nocy
słowo nic
rozrasta się
śmierć
przenika przez życie
jak światło przez pajęczynę
rysy
kolejnych twarzy
nałożone na kość
umarli są
przezroczyści
widzę przez nich wielkie miasta
ze wszystkich moich okien
spływają białe flagi
z oka wypływa łza
i łączy się na ustach
z uśmiechem
patrzę w okno
jasny deszcz w ciemnych
koronach drzew
w lasach siwy mech
pęcznieje jak topielec
dzwonię do umarłych
otwierają zamykają
otwarte drzwi
w opuszczonych kolumbariach
wygrzewają się
żółte motyle
lustro wody
liście
cisza
o zmierzchu
krzyczą we mnie
ptaki
odejdzie tak
jak odchodzi opóźniony
pociąg osobowy
struny jesiennego deszczu
co łączą usta
z odlotem ptaków
pada deszcz
leżę płasko rozlegle daleko
we mgle
drobne fale
na kałużach wody
zmarszczki wiatru
ludzie
odpływają jak mgły
z łąki na jezioro
światło płynęło
przeze mnie
złociste
chłop trzyma
w poczerniałych dłoniach
pęk ziół i kwiatów
deszcz
niespokojne migotanie
diamentów
deszcz dziobie gęsto
blaszany parapet okna
niebo za oknem
porysowane jest kaleką
gałęzią jabłoni
jest cisza
las
przeźroczyścieje
biała noc
martwe światło
leży na pościeli
na piaskach moich słów
ktoś nakreślił znak ryby
i odszedł
zapach piwa
moczu na mnie
już czas
anemiczne słońce
rozpływa się
w chmurek egzemie
zmarszczka ust
wypluwa pestkę przeżutych
strawionych słów
był lipiec upał
łuszczyła się farba
olejna na ścianach
życie cuchnie
jak gąbka nasiąka
strachem
pragnę śmierci
jestem padliną
na jasnej polanie
chowam przed sobą sznur
życie zaciska się
jak pętla
jestem żywym trupem
z wielkimi skrzydłami
biały pagórek soli
na szklanym spodku
ślady palców
na popielniczce
wystygłe zimne
grudki popiołu
żółtawobiały
niedopałek wgnieciony palcem
ślad po ustach
mucha na pudełku
zapałek czyści
przeźroczyste skrzydełka
mucha uderza
miarowo w szybę
kropla drąży kamień
mucha uderza w okno
za którym stoi wielka
matka natura
pochowany w śmiechu
w śmiechu cichym
jak śnieg
mój cień
bez uśmiechu idzie
za moim ciałem
przypomina sobie
jedząc kaszankę z kapustą
że poezja umarła
spadł śnieg
pisze dalej list
u mnie nic nowego
deszcz błoto mgła
towarzystwo
takie sobie
rano budzę się
jak pod ziemią
idziemy aleją parku
ubywa nas
z każdym słowem
kobieta
która nie jest już kobietą
mija nas
ptaki które
przelatują przez ten pokój
zmieniają się w ciszę
warsztat poety
który odebrał
sobie
obrazy
odpadają od myśli
jak mięso od kości
długopis między palcami
jak laska wsadzona
w szprychy koła
jak wygląda
ta piękna zielona trawka
od strony korzeni
nie jesteś
niczyim snem
pod tylu powiekami
tam gdzie był język ognia
czarna dziura
prosi o westchnienie
to nie my
to nasze skóry
się tak pokochały
wieczór pożera
światło dnia mnie
ubywa
cień na śniegu
jest niebieski
przeźroczysty
fale morskie
walą w kamienie
wypluwają białą pianę
w nocy drzewa
szamotały się na wietrze
sny które odeszły
pochmurny dzień
budowa
wieży Babel
kobieta której twarz
w zamglonym lustrze
spływa jak deszcz
pewnego dnia
zobaczyłem drzwi
w lesie
zostaw mnie tutaj
chcę wdychać głęboko
czyste powietrze
wyrzucony z nocy
zdyszany spadam
zalewa mnie jawa
nadzieja i wiara
zaczęły wydawać
przykrą woń
błyskawica
uderzyła w niebo
oślepiła rzekę
jej twarz
rozpada się
w moich dłoniach
kiedy chmury
płyną po niebie
pisanie o zmarłym
drzewa dzieciństwa
zrzucają liście na groby
w listopadzie
razem z drzewem
stracono jego cień
przezroczysty
w nocy padał śnieg
zbudziłem się
stary
masz skrzydła
skocz
przebudzony
zegarek tyka
czajnik gwiżdże
dzień odzyskuje kolory
różanopalca jutrzenka
leży na śmietniku
z twarzą odkształconą
z czarnego jaja snu
o świcie wykluwa się
wspomnienie
złota polska jesień
we włoskich topolach
dogasający pożar
przeleciało trzydzieści lat
wiatr zgasił
zielone topole
wracam
przede mną
ślady moich stóp
na śniegu
na mogile słowa
szeleszczą w celofanie
cień który szedł za mną
wyprzedza mnie
o całą długość
umarły Bóg
zaczął powoli oddychać
we mnie
serce stanęło
zegar słoneczny
w nocy
widzę szelest
słyszę rdzawość
butwienie liści
nad głową
błękit pruski
pod stopami brunatne liście
w mokrej trawie
rajskie jabłuszka
trzy stare kobiety
jesienne
małe słońce
na wymiętych twarzach
trzy kobiety
w zamieci
secesyjnych liści
pięć białych łabędzi
stojących na zamglonym
lustrze wody
światło na wargach
przechodzącej dziewczyny
liść
dotknął ziemi
zrozumiałem
kiedy na mój wiersz
pada cień
widzę w nim światło
kiedy na mój wiersz
pada światło
widzę w nim śmierć
ziarno sporyszu
w złotym kłosie który odpływa
za horyzont
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz