140 haiku z wierszy Władysława Broniewskiego
pieprzu listki
w deszczu mokną
i jest nieznośnie
roztapiała się
młodość brudnym
mokrym śniegiem
krzyczałem gromem
płakałem deszczem
w niebie przed jutrznią
gwiazdy gwoździami
księżyc jest włócznią
trotuarów
wyschłe gardziele pożerały
kapiące złoto
oczy kwitły
niebiesko
jak chabry
drzewa
chude tragiczne
machały ręką
splątały nas
włosy wiatru
zlepione deszczem
słońca kawały
upadały z łoskotem
na dach
spadamy w mrok
tam nic nie ma
i nic się więcej nie zdarzy
tylko deszcz
tylko deszczu ukłucia
drobniutkie kropelki na twarzy
mury bruki
codziennie to samo
oglądam
dal oczy przetnie jak nóż
słońce językiem strugę krwi liże
chodzę wieczorny
chmurny wiatrzany
księżyc
w gwiaździste stado wmieszany
złotą podkową dzwoni o most
jęczy ziemia
w bezlistnych topolach
jęczy wiatr
krwią w moich żyłach krew zórz
w słowach cichych
skąpana jak w deszczu
chwytają mnie
złe listopady czarnymi
palcami gałęzi
śpiewać już
nie umiem tylko wołam
wołaniem wiatru
prowadzi mnie
wilgotny trotuar
w mgłę wilgotną
jestem wiatr szeleszczący w liściach
jestem liść zagubiony w wichurze
jak błękitny
płomień alkoholu
płoniesz we mnie
w mgłę
za włosy mnie wloką
wieczory
przelatują
wieją przeze mnie
listopady chwil
nocne myśli
jak cmentarz pachną
macierzanką
radość pierzcha
jak mgła lekka
pod wiatru tchnieniem
pochwyciły
straconą radość
nagie gałęzie
idę spokojnie
na zachód w pustce głuchej
pod niebem cichym
na cmentarzu
dalekich zapachów niepojętą
goryczą oddycham
w piszczel ostu
przeciągle głucho wicher
prędki nad polem świszcze
rozlewa się
krew wieczoru jak czerwone
jarzębin korale
róża polna
gałęzią cierniową
wrosła we mnie
idzie pochmurny
październik jak szpicel
w szarym palcie
oczy nam
mgłą zachodzą
jak szyby traktierni
jesień wichurą w szyby zapłacze
dawne stracone znowu zobaczę
sny niepojęte
kwiaty uwiędłe
okno zamknięte
płaczą latarnie
acetylenem
nad ulicami
niebo runie na mnie rozpaczą
październikiem maj się zamroczy
przecierało się niebo mgławe
kołysały się gibkie trzciny
miesiąc z boru
wypłynął i stanął
nad stawem
w ciemnym lesie
zwołują się drzewa
jeszcze w rosach kaliny i klony
jeszcze oczy zalane łzami
zaszumiało
błękitną pogodą
promieniami złocone powietrze
poranek marcowy
jak cicho jak dziwna się
jasność otwiera
bezsenność
mglista noc
milczenie
chmura gradowa ciągnie powoli
stanie w piorunach rzeczpospolita
noc jest przelaną kroplą jodyny
za oknem gwiazdy
północ śnieg
herbata stygnie
pełznie mrok
wiśniowa fajka
sennie dymi
będę szedł po śniegu
za głosem wiatru
północnego
chmury wieczorne
miedź stopiona
z ołowiem
zieleń wszystka
boli
najmniejszą gałązką
otworzyć okno
i polecieć
we wczesną wiosnę
błękitnoblada głąb
to marzec a chmurki
białe jak pierwiosnki
wschodzi siny
opierzchły trupi
miesiąc zza domostw
październik już
czarnym palcem
puka do okna
zapach liści
cmentarny – wieczność
pusta okropna
przedświt
otchłań sina
i martwa
cisza i noc
daleko zwie
nieskończoność pusta
o cichym zmierzchu
kiedy słońca język czerwony
liże fale
ciemnym brzegiem
po równinie niosą lasy
sosnową zadumę
szeregami
żałobnych topól niechaj idzie
za mną krajobraz
drogi gwiaździstej
mleko chłodne sączy się
w usta
świt był szary pełznął
niechętnie jakby mieli go
zarżnąć nad miastem
górą jasna pogoda
a dołem biała woda
pośród kosodrzewiny
biały dzień
roześmiany przeszedł
po śniegu bosy
listopad tragik
oszalały umiera
w chmur amfiteatrze
za oknem odwilż
liczy krople
50, 100
perspektywa
rzeźnickim nożem
przecina oczy
wplątany
w włosy komet chwytam
cienie Andromed
wylewam
z butli czarnej wino
w pył planetarny
hulał po mieście
listopad dmuchał
w ulice jak w flet
wychyleni
jak z troski w radość
z okna pociągu
weź tę chwilę
w dłonie jak światło
osłoń od wiatru
listopad pijany
i bies a mnie gardło
się ściska od łez
niech mi przywieją
wiatry brzęczenie
dalekich pszczół
tylko srebrzyste
łzawią się jeszcze krople
na płatkach róż
szła kołysząca
śpiewnie biodrami
jakby przez cmentarz chwil
w kurzawie słońca
jak nad wodami potopu
tęcza oślepiająca
horyzont
muszla spokoju z radości
błękitnym stropem
wieczór otula
ogródki tchnące snem
i legendą
brzozowe liście
jeszcze nie bardzo zielone
jeszcze onieśmielone
cyprys tkwi po cichutku
jak w poemacie milczenia
wykrzyknik smutku
suchy
wspina się burzan
na skałę martwą
w morze spienione
w szumiące morze
gwiazdy spadały i nikły
fala ginęła
fala wracała jak miłość
której nie trzeba
pieją koguty
biją zegary
swe niepotrzebne godziny
odeszłaś
z zielonymi oczami
paląc papierosy
wołam do ciebie
miła
wołaniem wiatru
koło mnie cyprys
niby mroku stróż
stoi posępny
na wschodzie różą
zapłonił się świt i słońce pełną
wylało się misą
jak żurawie
z dalekich stron na rodzinne
wrócimy pola
rude słońce
lizało fale po wierzchu
czerniały lasy sosnowe
noc już
świtem farbuje
i życiu już późna pora
zaczyna szarzeć
pozwól raz jeszcze
o świcie pomarzyć
w pieśni słowika
jakaś muzyka
i nie śpię
bardzo wcześnie
budzą się ptaki
i tramwaje
na bosaka
bez alkoholu
trawa woda powietrze
kwiaty w pokoju
źródło niepokoju
na co nam
fiołki alpejskie
mówią umarli
byłem kiedyś
zakochany
kwiaty kasztanu znikły
Alpy
już ośnieżone
i profil ich chłodny
coś cięższego niż ołów
szczątki śmiertelne
garstkę popiołów
słowicze wokół
bel canto wysadza bzy
w powietrze
błahy szyderca
po jakichś tam
księżycach się tułam
idę sobie zamaszyście
i opada ze mnie życie
jak jesienne liście
może tak w jakichś
najpolściejszych szumach
szumię modrzewiem
chciałbym żebyś szła
pod wiotką parasolką
ulicą jesienną
listopadowy wiatr
za szybami krzyczy wniebogłosy
ja jestem niemy
noc majowa
nic nieznużona
kołysze się w ciepłym wietrze
jesionowa
trumna wąska a w niej
twój głuchy sen
jesienna Kielecczyzna
i w stu wrześniowych
barwach Ojców
już chyba nie zasnę
firanka?
czyś tu była?
wieczór w Kazimierzu
i w oczach mgła
i gorycz wspomnień
nie będzie Hiroszimy
będą tańczyły
topole i wierzby
ta noc
straszliwym ptaszydłem
siadła na mnie i kracze
z tej mgły
chcę uciec
w jasność
na Powązkach
ośnieżona mogiła
brzozy coś mówią szelestem
wyjdę na pole
postoję i zobaczę
bociana na dachu
księżyc ulicy Pawiej
jak jajeczna chała
żółciutki
zrośnięty z życiem
jak drzewo z liściem
cóż życiu powiem
w drogę polną
piaszczystą
wiersze pisać
piszę do ciebie
przez ścianę
przybłąkała się
wierzba w chustce kraciastej
baba przeszła
czy to ty
chodzisz po chrząstkich
gałązkach wiosną
obłoki
przychodzą odchodzą
błądzą nade mną
w noc ciemną
myślę zawsze
poezja ze mną
będzie rosół
z komara
i rosy pełna czara
rzędem poszły
sobie wierzby
po płaskim po piasku
topole
kępy wierzbowe
dal
kładło się słońce
na ziemię
o cichym zmierzchu
skoczyć w jezioro
i jak wilga wszystkim niebiosom
zawołać z boru
czas nie mija
mijają chwilki
w niebie obłoków mleko
jaśminy już kwitną
za chwilę się zamkną
oczy tej chwili
nic nie słychać
tylko psy gdzieś szczekają
a to podkreśla ciszę
teraz już
i cisza
usnęła
zapach lip
i zapach wody wiślanej
nigdy już nie będę młody
jak piasek lotny
jak szumna fala
samotny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz