200 haiku z wierszy Jerzego Harasymowicza
przez potężne
palce jodeł
widzę Beskid
jak z topoli
śnieżny puch
baśń się ściele
choiny podają
przez okno samochodu
kosmate łapy
przy drodze
w wydrążonym buku
huczy słowo
do cerkwi kopuły
cebuli czerwonej
płaczą jesienie
malinowa
jarzębina jak chorągiew
powiewa
w dziupli ikon
drzemią bezrobotni
prorocy
w brzezinie
księżyc rży
jak popielaty deresz
w Popradzie
nieruchome stoją
kopiaste wozy pogody
Bóg jak trzmiel
zahuczał w piwonii
niespodzianie
w nocy
przez lufcik
wiatr z lasu
droga
przez sam środek jesieni
pod liści złotym tunelem
rzucam czarne
kiście guseł na wiatrów
wir płomienny
z całych
płuc gór
ryki jelenie
wychodzimy
odprowadzają
osiki
na śniegu kwitną
wiersze i przekwitają
niezbierane
w sukience jesieni
smagła twarz gór
błogosławi
pusto w cerkwi
tu tylko słońce i księżyc
leżą na posadzce krzyżem
jesień im tylko
ostu zapala
świecę
gospodyni
wyszła przed dom
zwołuje kaczeńce z łąki
wiosna
podchodzą buki
wypalone wspomnieniem
jasnozielone
lampy lasu palą się
pod błękitem
twarze świecą
coraz słabiej
jak księżyc rano
czarna skóra buków
w śnieżystym cieniu
zawilców
śnieg
rozchylił kielich
przebiśnieg
z błękitu prószy
zasypia na kurtce
śnieg
urywane
głosy
świerszczy
każde źdźbło trawy
rysuje
Bizancjum
noc
ze wszystkich stron
przeciągłe rżenie trawy
śnieg
cała góra
barwinków
pożądanie przestrzeni
jak kobiety
z uschniętych
rąk badyli
lecą sroki
ktoś podbiera
miód słowa
z lip
po wilkach
co odeszły
żółte dymy leszczyn
cerkiew pokryta
jak watą
marcowym śniegiem
pola zarasta
bezdomna
trawa
wschodzi księżyc
porosły bukami
cały w czerwieni
jesienny pomruk buczyny
trzmiel który
zaplątał się w trawę
nad przepaścią błękitu
buk
samotność
przechodzi w fiolet
w zimie
napiszę kilka
bezlistnych wierszy
późna pora
wkrótce futrzany śnieg
ubierze cerkiew
ubrana tylko
w trawy połonin
jeżeli jesteś
na mojej twarzy
powoli
zapada zmierzch
zajdę za góry
jak księżyc świecąc
starym światłem poezji
coraz większy las
kładziony ciemnym
pędzlem zmierzchu
parzą upałem
śnieżne krzewy
parzydła
przeleciał motyl
czarny z upału
w olszynie
fruwają w mroku
świecące dni
fiolet zmierzchu
ubrały
postacie gór
zasłonili okno
miejskim pejzażem
z sadzy
przeleciała zielona
kometa ze złotym ogonem
wilga
daleka burza
kładzie mi czarny łeb
pod pachę
błyskawice
skaczą jak pstrąg
chłód pachnie jak miód
nad górami
burza pomrukuje
jak starość
cały majątek
jaki zebrałem
to obłoki
idę przez trawy
wyrzucam ręce do góry
żeby się nie zgubiły
obsypany
świerszczami jak złotem
od stóp do głów
liściasty flet
usypia
buki stare
cisza
srebrzyste brzuchy gwiazd
skaczą
na drzewie
ptaszek stawia sobie pytania
odpowiada
rozchylił jej bluzkę
na piersiach i ukazały się
góry wiosenne
motyl siedział na mej ręce
otwierał się i zamykał
jak niebieski wachlarz
na szybie
splecione grube łodygi
kwiatów mrozu
zarasta puste
legowisko Boga
splątane nagie
buki kochają się
bez słowa
każdej wiosny
wspomnienie wychodzi
samo z ziemi
iskra
dzikiego goździka
pada na upału chrust
poruszają się lekko
w trawach fioletowe
kielichy cerkwi
dalekie światełka Baligrodu
czy drzewka w jej rękach
kwitnące
z jej pępka
wyleciał szpak
usiadł na jodły skraju
jej ciało
nakryte tylko
zielonym listkiem ciszy
wieczór
w gór bandurę
brzdąka
brodatych dębów
głuchy pomruk
pogański
płochliwe palce
przeleciały nisko
jak jaskółki nad ciałem
nasze oczy
sam na sam
i storczyki
maj
w zielonopłomienistą
przewrócił nas trawę
sto białych drzew
rodzących już tylko
poezję
spinasz
rude włosy w kok
w czerwony zachód
stary park
jak faun
grał na flecie
w hamaku wyplatanym
z zielonej leszczyny
kołysało ich niebo
światło biegnące sufitem
to samochody
po tamtej stronie jeziora
podrapany
przez czerwone paznokcie
głogu
od samego rana
szukając siebie
ukrytego za drzewem
dotknąłem
niebieskiej sukni
przestrzeni
w milczącym
tłumie gwiazd
nad połoniną
zawinięty
we własny dywanik liści
zasypiam
w dziupli serca
śpią zwinięte
wiersze
przewróciłem się
na drugi brzeg
świata
nawet nie wiem kiedy
rozpaliłem nad górami
czerwony księżyc
puchacz
jak stary Indianin
niedaleko
na kurtce siadła
niebieska kokardka
ćma nocy
serce wyrusza na łowy
miękkimi skokami
pokonując przestrzeń
ze wszystkich stron
patrzą na mnie pochmurne
oczy jesieni
na oczy położą się
czerwone listki
krajobrazów
Połonina Caryńska
zapala żółtą
lampę modrzewia
przestrzeń
niesie mnie z wiatrem
kiedy wrócę nie wiem
milknę
stary
świerszcz
serce tak bije
jak dzwony
w jeziorze
ciała
stają się srebrne
księżyc
motyle
wokół jej głowy
przystanęły
włosy twe
śpią
tak cicho
wiosna
huk potoku
w trzepocie leszczyn
potok niesie
tratwę chmur
na której stoją góry
jej twarz
rozpadła się ze starości
jak ikona
w furze ze zbożem
pojechało błękitne dzieciństwo
z rękami pod głową
we śnie cię spotykam
jak sarnę stojącą
w leszczynach
boso po śniegu
pobiegnie wiosna
i zazieleni się
tyle lat
gospodarzy na chmurze
każdy krok niepewny
po pas w śnieg
zapadała się
miłość
taka wiosna
że byliśmy utkani
z powietrza cali i błyskawic
złocisty modrzew
w ciemności wskazywał mi
drogę do ciebie
nie mówi słowa
jej bluzka wyszyta
tutejszym krajobrazem
w jej oczach odbite
dwie cerkwie
pełne łez
w środek miasta
polną ścieżką
z kwiatami
wyłączano elektryczność
gwiazdy czuły się
jak w domu
kwiaty
jedynej sukienki
czerniały na mrozie
jej lekkie
pantofelki jak listki
zwarzone mrozem
młodość tak lekka
że mogła ulecieć
z jaskółkami
głos drapieżnego ptaka
niesiony wiatrem
i serce poluje
jastrząb
uniósł się jak dach
i nie ma domu
w środku lasu
nagle rozśmiało się drzewo
to ptaki
zagrzmiało
z ważki sypią się
iskry
podmokłe pastwisko
na którym pasą się
tylko dzikie kwiaty
bóbr
holujący brzozę
jak wielki żaglowiec
idę pędząc
stado gór
liście lecąc
towarzyszą mi w podróży
i pliszka biegnie przodem jak pies
na trawy rzucona
cisza jak biała
płachta księżyca
z jamy nieba
wyszły młode gwiazdy
uczą się chodzić
drzewo stało nad rzeką
puchacz siedział
jak pierzasta mumia
mam własny
księżyc na którym
budzą się ptaki
palce
zachodzą na palce
wigwam
góra zeszła na brzeg
łapie ryby
jak niedźwiedź
pustki
pozostał z całej wsi
nieruchomy księżyc z rdzy
wiatr na równej
nieba drodze
jak pijanego mnie ustawia
zatoczyłem się
i upadłem na smagłe
piersi połoniny
duchy przodków
szepczą w trawach
siadają na rękach jak świerszcze
góry ułożyły się
na niebie jak wczoraj
krowy na drodze
w trawie
przewracają się obłoki
jak dzieci
otwarte na oścież
wrota przestrzeni
gdziekolwiek pójdę
wieczorem żona
zaściela łóżko
chłodną ciszą doliny
jej twarz
w wieńcu liści za oknem
jest coraz młodsza
spiętrzone głazy
porasta cisza
jak mech
krowy pasące się
we wgłębieniu dłoni
na drodze kurz
czy to wojska idą
to sine sotnie łubinu
dzieciństwo biega
jak mały niedźwiadek
wychyla się zza buka
pomost życia
na którym siedzę
stary i bosy
głosem jastrzębia
nawołuje się
cisza
jedziemy
i tylko galop pejzażu
rozgarnia piersią trawy
we mgle za oknem
ktoś podaje mi bukiet
czerwonych kwiatów
rude samosiejki
które tak jak mnie
przyniósł bezdomny wiatr
w bukach
tyle jest światła
ty masz sukienkę z chłodu
lato się kończy
coraz więcej liści
wpada do kieszeni
między drzewami
już zmierzch
naszych lat
taka cisza w dzień
że słychać jak świszcze powietrze
w lotkach piór jastrzębia
z lecącego listka
cała światłość
wiekuista
zapada zmierzch
jedyny znak drogowy
puchacz na słupku
wyszywane czerwienią
rękawy jarzębin
trzepoczą
wreszcie dom
jak latawiec za którym
kiedyś ulecę
wspominam stertę liści
w której zasnęła
młodość
góry
które zostały beze mnie
jak opuszczony dom
w błękit nieba
zapadam się
po pas
dopóki nie upadnę
jak ta wioska w dolinie
na wznak
jesień
w koszuli wyszytej
według kaliny wzoru
serce coś szepce
chore pożółkłe
jak listek
z ciała kurz rudy
zostanie
jak mgły uleci
latają motyle
z kąta w kąt taka
liryka w stanie nieważkości
tak jak księżyc
ludzie znają mnie tylko z jednej
jesiennej strony
mój palec zdobi
świerszcz
wysokokaratowy
już wiatr wiosenny
na wrotach stodoły
przygrywa
cisza
krew nabiegła
do twarzy wiklinom
w ulewie koń
dymi jak góra
w wiklinie
pliszka na ogonku
kiwa górę
taka panna
patrząca z wysoka
malwa
wszystkimi drogami
idą do kościoła
świąteczne snopy
zdejmuję góry
jak plecak
kładę na trawy
świerszcze trzeszczą
jak w piecu
stara choina
letnisko
czas przeszły
drzemie na werandach
w kałamarzu
zwłoki muchy
przedwojenne
ćmy
rzucają się w ogień
jedna po drugiej
brodata
bizantyńska
twarz horyzontu
ikona ma czarną
twarz Kaina
i siedzi w mroku
tylko wiatr i pustka
i szare żagle
jastrzębi
przed las
znów wybiegły
brzozy
szmaragdowe drzewo
na którym siedzi
brodaty mech
zapada się przestrzeń
zbutwiała
jak dach
szept przestrzeni
przyniesiony
na listku
śnieg
klęka zmierzch
w jesionach
biorę w dłonie
garść trocin
cerkiew
sweter
nastroszył się już
na mróz
gawron
przemawia na śmietniku
pustka chłód
czajnik syczy
jak ptak
broniący gniazda
pąki buczyny
świecące palce Boga
błogosławią
w trawie głucho
jak trzmiel huczą
cerkiewne dzwony
budzę się
wokół pasą się konie
w derkach wieczoru
niebieski kwiatek
barwinek
porasta podłogę
budzę się
prosto z lasu
z wierszami we włosach
spokój zupełny
liść na topoli
nie drgnie
cisza
jastrząb płacze
na niebie jesiennym
przesuwam palcami
po twarzy nieba
ile gwiazd
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz