90 haiku z wierszy Mirona
Białoszewskiego
tęcza
nakręca
zegarynki polnych koników
wnoszą potopu świecznik
i już przez siedem dni
brzęczące deszcze
czerwone
słupy zachodu wstępują
pod wiązania fary
w organowej chmurze
między strunami kurzu
postać śpiewna
płomieniami
skośnymi trąb zapala
piołunowy mrok
szyby w pochodniach
śpiewają psalmy
stygnie kadzidło
lampy gasną
cisza w wieńcach
złota odlot
ćmy czy
nuty nocne lgną
na linie okien
twarz w koronkach
szeptu biały uśmiech
z alabastru
wazy i wazony
bukolicznych nastrojów
pachnidła
aleje z akacji
wydłużają jazdy
i majątki
pudrem kurzu
zarasta szpinet
i posadzka
krzyk luster
szloch kryształów
wśród stłuczonych
mgieł
książkę z palcem
miejsce zaznaczającym
odłożyła
dnami garnków
latają
jaszczury starych rąk
butle okien
zatkane
korkami twarzy
kamienie
patrzą
porowato
muchy
wokoło
lampich horyzontów
we widnokrąg
odchodzą i jesiennieją
na rózgi szkicu
skrojone według
jednego manekina
połyski przechodniów
ściany
zmieniające skórę
jak węże
gruby kurz
rośnie pokoleniami
szarych baranków
wypożyczalnia
sennych
przeżyć
mnożymy się
ucięci
tęsknotami
jeden chudy ptaszek
w palcach chłopca
śpi
markiza
przewleczona
gwiazdą
tak
w mojej pustelni kusi
samotność
zielonyś
od księżycowej glazury
pejzażu zimowy
fajans
z ornamentami drzew
i mgły na brzegu
fruwam
fruwam
na trapezach przyśnień
niedojrzały
będący cały w sobie
pestką
tworzy
oglądanie
oglądającego
chmura bezsenna
koncertuje wielki
odgłos nieba
na moim odwrocie
omokły gniot
las w dechę płaszczony
amarant zboża
morderczy ścigał mi
serc moich dwoje
zestrzeliłem się
ja i wieś w jedno
huk młyna
wieczór
od czego pochodzi
od dnia
stał pociąg
leżały bale
deszcz na te bale padał
po ciemku
obijam się
między poświatami
po wsiach Grochowa
w przebiciach chmur stoi
słońce w szprychach
ziemia
w potłuczonej wodzie
powiew ślisko
podglądam świat
po urwanym boleniu
woda na lodzie
na tej wieży
w tej latarni
sam na sam z białością
prawda stoi pośrodku
w miseczce
tknąć nosem się rozleje
świeci
mróz
zakurzony
kosz kwiatów
na makacie podpisała
kosz kwiatów
moje nowe mieszkanie
wisi gdzieś
ciepłe w mróz
jakbym był we włosach
a to czas się rozłazi
jak te wszy
zaglądam w kąt
zwinięta w kłębek
nieskończoność
żaba ćwierka
sama w rowie
medytatorka
na miejscu
odkopuję siebie
z tysiąca i jednej kołdry
szeptem
umocz
Styks
obracam się
a we śnie czerwone słońce
leży na trawie
otworzyłem drzwi
mokre od światła
na czubkach traw
anioły ludzkie
i psie
ostrożnie jak jajo
dwie
ociemniała z przewodniczką
w okrągły zbiór ruchu
wpada gwiazda mrozu
wypada
nie pamięta
świeci
samochód bez powiek
ścisk zimna
pogorszenie świata
sarkofagi ludzkości z betonu
śpiące zimno
bełtanie mowy i tchu
zbliża się świat
ostatnia zmarszczka
niemnożenia przeżyć
spokój
śnieg siedzi na trawie
ma białe ciało
i nieczucie
północ głosi
z lodu ich krowa
wylizała
ktoś żywy
poruszony
co za cisza
morze w sobie się mgli
czyhają łabędzie
czkają gałęzie
koniec listopada
początek morza
liście
opadają
od piątego piętra
ja
w środku
kroplami kapiące stulecia
tymi drzwiami
wleciał dech chwili
tamtymi wyleciał
deszcz puka do okna
och, na
trzydziestym piętrze?
spanie
wieki gasną
na szaro
niebo chrapie
przez sen
spada
szosa
cisza
noc na bokach
deszcz
pryskam
pod wiadukt
oczy napięte
na nogach
biała szosa
ja idę
zamoczony
w myśleniu
chwilowość
od drzewa do drzewa przeciąga się
na nitce wieczności
śpią
łodygi tej planety
w mrowiu osobności
muszki rojami
niby kolumny duchów
słuchające siebie
jak żółte światło
herbatę
pije
siada
zamienia się
w ciepły lód
wiatr
prowadzi ją na molo
codziennie niewidomą
stosy deszczu
szare aż się zapalą
przezroczyście
ziemia się z niebem
rozchyliła
każde miejsce czegoś chce
ciemno
swojsko nieruchomo
coś tyka
na jednej nodze
niepewności
zamyślenia ściana
ciemniało
a białawość ściany
jak dymy kopalne
szpara
z niedomknięcia podmuch
niuch zeszłych dni
objawienie
sobie siebie
w kucki
dalekie grzmoty
niebo w papiloty
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz